Autor |
Wiadomość |
Nem
Karmelowa Esencja
Dołączył: 30 Cze 2005
Posty: 42
Przeczytał: 0 tematów
|
Wysłany:
Nie 18:36, 03 Lip 2005 |
|
Tytuł: "Każda moja łza"
Autor: _liz
kategoria: polar
ostrzeżenie: R ze wzgledu na dobijający, krwawo-łzawy klimat
streszczenie: Koncówka pierwszego sezonu. Michael bity przez Hanka nieustannie ucieka. Aż któregoś razu trafia w alejkę obok Crashdown. Wkrótce okazuje sie, że jest ktoś, kto bedzie umiał leczyć jego rany.
Notka autorska: Wiem, wiem... niedługo (jeśli nie już) bedziecie mieli mnie dość i moich opowiadan. Ale co ja poradze, że na ten ff, tak nagle przyszła wena? Po prostu padało (niestety) i wpadł mi w rece wiersz, który kiedyś uwielbiałam, a potem jakoś mi wyleciał z głowy. Wszystko sie połączyło i powstał pomysł na opowiadanie. Jak zwykle nie moge obiecać, że bedzie udane i że bedziecie z niego zadowoleni. Moge was jedynie ostrzec, że bedzie to bardzo smutny ff, raczej przygnebiający... Wiersz Jacquesa Brella "Nie opuszczaj mnie"
Wyjasnienie dla niewtajemniczonych - w serialu Michael poszedł w deszczu pod okno Marii; w moim ff Maria nieotworzyła okna i Michael poszedł pod Crashdown... Prolog jest fragmentem teraźniejszoścy, wszystko co będzie sie rozgrywało w kolejnych częsciach to będę jakby wspomnienia (retrospekcja).
Prolog
Nie opuszczaj mnie
Każda moja łza
Szepcze, że co złe
Się zapomnieć da
Zapomnijmy ten
Utracony czas
Co oddalał nas
Co zabijał nas
I pytania złe
I natrętne tak
Jak, dlaczego, jak
Zapomnijmy je
Nie opuszczaj mnie...
Leżał w bezruchu od jakiś trzech godzin. Nie zapalał światła. Wolał mrok i ciszę. Tak było lepiej, bezpieczniej. Tak go nikt nie zobaczy. Od tych trzech godzin nawet nie drgnął, nie przekręcił się, nie poruszył dłonią. Nic. Tylko oddychał. A i to przychodziło mu z trudem. Jakby powietrze w jego mieszkaniu było zbyt gęste, aby móc nim swobodnie oddychać.
Oczy wciąż go piekły. Uczucie gorących igiełek wbijanych prosto w białka, nie pozwalało mu przymknąć powiek. Sam też się do tego przyczyniał. Zupełnie, jakby zamknięcie oczu oznaczało kolejną stratę, kolejną przegraną, kolejny ból. Policzki wciąż paliły. Od łez...
Tak, płakał. Ale tylko wtedy, gdy nikt nie widział, gdy nikt się nie domyślał. Miał wrażenie, że kiedyś płakał mniej, a miał więcej powodów. Teraz powód był jeden, a łez znacznie więcej. Chciał już przestać... Dlaczego człowiek nie ma w sobie ograniczonej liczby łez? Gdyby tak było, on już dawno przekroczyłby limit. Może byłoby wtedy łatwiej. Bez tego piekielnego kłucia pod powiekami, bez wilgotnych policzków, bez zachłyśnięć powietrzem, bez modlitwo o to, aby nikt nie przyszedł.
To ostatnie mu się sprawdzało. Nikt nie przychodził. Wszyscy nauczyli się, że on nie potrzebuje pomocy, że sam sobie radzi, że mogliby tylko pogorszyć sytuację. I nie przychodzili. Mówiąc szczerze, wcale nie było mu to na rękę. Wmawiał sobie, że nikogo nie chce widzieć. Ale czekał aż ktoś wreszcie otrze łzy.
Gdy księżyca cierń
Lśni na nieba tle
A z czerwienią czerń
Nie chcą złączyć się
Nie opuszczaj mnie
Kiedyś był taki ktoś... Ktoś kto przychodził, nawet gdy się tego nie spodziewał. Osoba, która ocierała łzy, ale nie wołała innych. Teraz słone krople swobodnie spływały po policzkach, bo on nie miał w sobie siły, żeby je powstrzymać. Co jakiś czas jedna z łez wdzierała się do jego ust, potęgując słono-gorzki smak. Krztusił się wtedy samą śliną i powietrzem. Miał ochotę wymiotować wspomnieniami. Inni rozpamiętywali to wszystko, każdy szczegół rozrysowywali paletą barw. On tak nie umiał, nie chciał. Nie dlatego, że nie chciał pamiętać. Wolał nie musieć tego robić, wolał, żeby przeszłość nigdy się nie zdarzyła.
Każdego wieczoru, gdy tak leżał, szukał sposobu na cofnięcie czasu. Wciąż wydawało mu się, że wszystko mogło potoczyć się inaczej. Tak, jak powinno się potoczyć. Wtedy nie byłoby ucieczki. Nie byłoby nocy. Nie byłoby łez.
Gdyby ktoś jednak przyszedł i zobaczył go? Gdyby zapytał skąd te łzy? Nie umiałby odpowiedzieć. Już dawno nauczył się nie mówić tego, co czuł. Tylko, że oni tego nadal nie rozumieli. Nikt nie rozumiał. I nikt by nie zrozumiał powodów. On sam ich czasami nie mógł pojąć. Nie dowierzał temu, co się kotłowało wewnątrz niego. Ile razy szukał ucieczki z tego labiryntu i tak wracał w to samo miejsce. Ciepłe miejsce, z którego już nie chciał uciekać. Ale już nie było tego miejsca, pozostał tylko wypalony ślad, a on nadal gubił się w korytarzach swojego życia. Dlatego chciał cofnąć czas.
Każda kolejna łza przynosiła zastanowienie. Czy to mogło potoczyć się inaczej? Mogło. Gdyby tylko tego jednego wieczora, to jedno okno było otwarte, tylko przez tę jedną chwilę....
Stał długo w deszczu, a ona na niego patrzyła. Ale nie otwierała. Może gdyby otworzyła, on by wszedł do środka i wszystko miałoby swoje miejsce i czas i byłoby tak, jak miało być. Pamiętał jak jej jasne rysy rozmywały się za szybą skropioną deszczem i pamiętał, że coś mówiła sama do siebie. A najbardziej pamiętał to, że nie otworzyła okna...
Gdyby otworzyła, nogi nie poniosłyby go w inną stronę. Nie wprowadziłyby go w labirynt. Teraz nie byłoby nowych łez. Wiedział, że gdyby dzisiaj tam poszedł, nawet teraz, to otworzyłaby okno.
Ale on już nie chciał tam wchodzić...
c.d.n. |
Post został pochwalony 0 razy |
|
|
|
Liveke87
Uczeń
Dołączył: 27 Cze 2005
Posty: 42
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: Nowy Dwór Gdański
|
Wysłany:
Pon 14:58, 04 Lip 2005 |
|
Jak na razie to nie przedstawiłaś niczego ciekawego, ale to w końcu tylko prolog. Cały poświęcony zresztą płaczom i rozmyślaniom "co by było gdyby" Michaela (btw mojej ulubionej postaci z Roswell). Czekam na dalszą część. |
Post został pochwalony 0 razy |
|
|
|
Nem
Karmelowa Esencja
Dołączył: 30 Cze 2005
Posty: 42
Przeczytał: 0 tematów
|
Wysłany:
Pon 16:15, 04 Lip 2005 |
|
Prolog to prolog. Zawsze się w nim ograniczam i staram za wiele nie ujawnić. Podaję tylo tyle, by odrobinkę wzbudzić ciekawość. "Każda moja łza" będzie dobijającym opowiadaniem, bez radości, sarkazmu i naturalności jak "Krople pustyni" - ostrzegam więc od razu o tym.
Oprócz "Nie opuszczaj mnie" często przeplatam inne utwory w tekście, więc się nie dziwcie.
1.
Miał już dość. Dość wszystkiego. Krzyku, bólu, siniaków. Ale równie mocno nienawidził nadmiernej troski Isabel i ciągłego litowania się jej rodziców. Nie chciał też dłużej wysłuchiwać mądrości Maxa. Dość. Samego siebie też miał dość. Mógł przecież wszystkiemu zapobiec, mógł odejść. Mógł.
Ale mimo siły, którą w sobie miał, którą mógł wykorzystać, był tylko słabym nastolatkiem. Zbyt słabym na to, aby wreszcie zająć się swoim życiem. A może to z przyzwyczajenia pozwalał na poniżanie, na kolejne ciosy?
Każdy siniak, każda rana wzmacniały nienawiść. Przeklinał samego siebie za taki zasób gniewu wobec siebie i świata. Nienawidził w takich momentach innych. Nienawidził Isabel i Maxa za to, że mieli wszystko i nie umieli tego docenić. Nienawidził ich za to, że tak bardzo chcieli mu pomóc, ale nic nie robili, tylko pozwalali mu za siebie decydować. Nienawidził siebie, bo nie pozwalał sobie pomóc i wciąż uciekał.
Teraz bolało jeszcze bardziej niż zawsze. Ciało było osłabione i posiniaczone. Kilka minut wcześniej czuł smak własnej krwi w ustach. Na pięści zasychała mu krew przeciwnika. Odwiecznego przeciwnika, własnego ojczyma.
Już od kilku godzin spacerował ulicami Roswell i nawet nie zauważył, gdy zaczęło padać. Najpierw chłodne krople przyniosły ukojenie, bo schłodziły rozpalone rany i przemyły je nieco. Ale rozpadało się bardziej i czuł ciężar ołowianych kropel, które zaczynały przesiąkać przez jego skórę. Wreszcie przyznał sam przed sobą, że potrzebuje suchego kąta. Choć na chwilę...
I już wiedział gdzie pójdzie. Nogi same go tam niosły, jakby nauczone. Deszcz rozmywał mu widok, a zimno zaczynało przetaczać przez jego ciało dreszcze. Zatrzymał się. Dostrzegł mgliste światło wypływające z jej pokoju. Nie spała.
Dziękował Bogu za to, że nie spała. Że mogła otworzyć okno.
Usiadła przy oknie. Widział ją niewyraźnie. Spływające po szybie krople uniemożliwiały my dostrzeżenie jej dokładnych rysów. Tylko zarys. Czuł jak kolejna porcja zimnego deszczu moczy jego ubranie, jego ciało. Rozchylił usta łapiąc powietrze i czekając aż jej dłonie podsuną okno do góry, aż pozwoli mu wejść i chociaż na chwilkę zaczerpnąć ciepła.
Patrzyła na niego. Miał wrażenie, że coś mówiła. Sama do siebie. A potem sięga po jakąś buteleczkę. Jej kropelki. Wiedział to doskonale. Znał ją dobrze. Chyba jednak nie na tyle dobrze...
Wstała i odeszła. Delikatne światło jeszcze przez chwile dobijało jego spojówki, po czym zgasło. A okno nadal było zamknięte...
You turn away
As I walk along the streets
Soaking up the cold rain
Underneath the taxi cabs
I hear the streets cry out in vain
Teraz mrok całkowicie spowił jego ciało. Razem z zimnymi kroplami, po policzkach zaczynały spływać gorące łzy. Nie otworzyła. Ta, na którą w tym wszystkim mógł zawsze liczyć i która zawsze się zarzekała, że będzie przy nim, opuściła go. Już nie miał gdzie iść.
Skulił się jeszcze bardziej. Nogi same zaczęły powoli ruszać w kierunku centrum. Nie zastanawiał się, gdzie idzie. Mało go to obchodziło. Już szedł aby iść, aby nic nie czuć. Było mu już wszystko jedno. Równie dobrze mógł go teraz potrącić samochód, mogło go złapać FBI, mógł zostać napadnięty. Wszystko jedno...
Ścisk w żołądku spowodował grymas twarzy. Ale nie cofnął się, nie skręcił. Szedł dalej gdzieś przed siebie. Mógł iść do Maxa, do Isabel. Mógł, ale nie zrobił tego. Znów byłaby litość i żal i smutne oczy Isabel. A on już tego nie chciał. On chciał tylko trochę ciepła i ewentualnie jakiś lek przeciwbólowy. Żadnych pytań, żadnych wątpliwości, żadnych trosk.
Nawet nie zauważył, gdy trafił w zaułek obok kafeterii. Rozejrzał się. Nad śmietnikiem był prowizoryczny metalowy daszek. Wystarczyło tylko odsunąć kontener i można było schronić się na trochę. Nikogo nie było w pobliżu. Postanowił spróbować, choć nie miał pewności, że starczy mu na to sił.
Podszedł do kubła i przyjrzał mu się uważnie, aby znaleźć odpowiedni punkt do przesunięcia przeszkody. Wreszcie pozbył się kosza, ale lewą dłonią zahaczył o metalowy pręt podtrzymujący daszek. Rękaw zaczepił się o drut. Złość szybko zawrzała w nim. Pociągnął jeden raz ostro za rękaw, chcąc się uwolnić. Ale to tylko pogorszyło sytuację, bo pręt wdarł się głębiej pod kurtkę. Michael zaklął pod nosem i szarpnął raz jeszcze. Metal rozdarł skórę i zatopił się we krwi. To spowodowało zaprzestanie gwałtownych ruchów Michaela. Syknął tylko z bólu i pomógł sobie drugą ręką. Wreszcie się uwolnił. Osunął się w dół i opierając plecami o ścianę, schował się pod daszkiem.
Czekał. Sam nie wiedział na co. Czekał aż ból minie. Czekał aż deszcz przestanie padać. Czekał aż nastanie dzień. Czekał na sen. Ale nic z tego nie było mu dane.
Przymknął powoli powieki usiłując zapomnieć o bólu i nie widzieć deszczu. Nie robiło mu się ani na chwilę cieplej. Czuł tylko jak krew zasycha na jego ramieniu, a siniaki na reszcie ciała powoli się goją. Szum w uszach też powoli się uspokajał, przemycając odgłosy kropel spadających na ziemię.
Sen drobnymi kroczkami zaczął wciskać się pod jego powieki. Ale uleciał szybko, gdy tylko jego uszy wychwyciły ciche skrzypnięcie drzwi, a potem jakiś huk. Momentalnie podniósł powieki i podkulił pod siebie nogi. Uniósł głowę i spojrzał w stronę przyczyny takiego hałasu. Pierwszym co zobaczył, były smukłe nogi. W chwilę potem wydobył się czyjś głos i już wiedział kto to.
„Michael?!” zmrużył oczy słysząc swoje imię drgające w deszczu. Nie odpowiedział. Przesunął tylko swój wzrok na twarz dziewczyny, która stała kilka kroków dalej i wpatrywała się przez krople w niego. Nie miał ochoty na to, aby teraz wyjaśniać skąd się tu wziął i co robi na ziemi. Liczył na to, ze ta zmora sobie pójdzie. „Michael coś się stało?” tego pytania najbardziej nie chciał słyszeć. Jęknął tylko.
Uniósł się lekko, chcąc wstać i odejść. Ale momentalnie opadł znów na ziemię. Mięśnie zastygły a ból w ramieniu powrócił, sącząc kolejną dawkę krwi. Michael cieszył się, że czerwona posoka nie przesiąknęła jeszcze przez kurtkę, bo wtedy dopiero dziewczyna by nie dała mu spokoju.
„Mam zadzwonić po Maxa?” zapytała, a w nim aż zawrzało. „Jasne” syknął nieprzyjemnie „Michael wpadł w kłopoty, dzwońmy do wszystkowiedzącego Maxa”. Jego zimny wzrok padł na jej twarz. Teraz wyglądała, jakby była przestraszona.
Na pewno była. Doskonale wiedział, że zawsze się go bała. Był wiec pewien, że za kilka sekund zachłyśnie się powietrzem, obróci na pięcie i zniknie za drzwiami, którymi tu przyszła. Czekał na to, już na nią nie patrząc. Ale nie słyszał drobnych kroków, ani skrzypnięcia drzwi. Zmarszczył czoło i ponownie zerknął w jej stronę. Wciąż stała w miejscu i patrzyła na niego.
To zaczynało się robić denerwujące. „Jest zimno” wreszcie wydobyła z siebie słowa. A on tylko zaśmiał się gorzko „Aleś ty spostrzegawcza” pokręcił głową i podsunął się nieco wyżej na ziemi. Usłyszał jeden krok. Nim się zorientował, ona była tuż przy nim. „W Crashdown jest ciepło” wypowiedziała cicho.
Zimne krople wciąż nie dawały spokoju jego ciału. Potrzebował ciepła, chciał chociaż na chwilę nie patrzeć na deszcz. Ale nie chciał jej litości, nie chciał słyszeć na następny dzień od Maxa, że powinien był zrobić inaczej. Nie spojrzał na nią, tylko warknął groźnie „Idź stąd Parker”. Nawet nie drgnęła.
Krople wydawały z siebie coraz głośniejsze dźwięki, doprowadzając go do szału. Siniaki jakby znów się odrodziły, a krew zaczęła przylepiać koszulkę do jego skóry. Gorzki posmak w ustach powrócił.
„Nie powiem Maxowi” powiedziała niepewnie i czekała na jego reakcję. Powoli przesunął na nią wzrok, uważnie studiując jej twarz i iskry drgające w jej oczach. Nie miał powodu, dla którego miałby posłuchać Liz Parker.
Ale nie mógł też powiedzieć, że jej nie ufał. Nie zdradziła ich, zawsze była przy nich, lojalna w każdej sytuacji. Nie rozumiał tylko dlaczego chciała mu pomóc? Mogła wrócić do ciepłego mieszkania i zapomnieć o nim. Ona nie miałaby problemów i on miałby święty spokój. Kolejny dreszcz przeturlał się przez jego ciało. Skoro obiecała, że nie powie Maxowi, to na pewno mu nie powie. Powoli podniósł się, zaciskając zęby, żeby nie syknąć z bólu.
„Tylko na chwilę” rzucił do niej, widząc na jej twarzy lekkie rozpromienienie. Przytaknęła bez słowa. Wiedziała, że nie można się z nim spierać.
Gdy tylko weszli do środka, przyjemne ciepło otuliło jego ciało. Już słodki sen zaczął wracać na jego powieki, nim zdążył usiąść. Tak, tego mu było potrzeba. Jego nozdrza pobudził zapach świeżej kawy. Ale zacisnął usta, nie pozwalając słowom wydobyć się z gardła.
Usiadł na pierwszym krześle z brzegu, licząc na to, że dziewczyna zostawi go tak i pójdzie sobie. Tak, niech sobie idzie na górę do swojego pokoiku i w swoim pamiętniku zapisze kolejny dobry uczynek.
Uniósł wzrok, kiedy na blacie przed nim wylądował kubek z gorącą kawą. Dziewczyna nie patrzyła na niego, tylko wbiła wzrok w drzwi od zaplecza, jakby wyczekiwała, ze za chwilę ktoś tędy wejdzie i wyratuje ją z opresji. Tak, Parker czuła się przy nim zdecydowanie osaczona. Oto kolejny powód dla niego, by mógł nienawidzić samego siebie. Ludzie bali się go bez powodu.
Wyciągnął dłoń, żeby chwycić kubek i napić się czarnego płynu. Ale zapomniał o ramieniu, które w momencie jego ruchu ponownie zabolało i to ze zdwojoną siłą. Nie mógł powstrzymać syknięcia.
To od razu przykuło uwagę brunetki, która bez słowa, z lekkim przerażeniem w oczach obserwowała, jak chłopak rozmasowuje swoje ramię.
„Jesteś ranny?” zapytała z troską w głosie. Nie odpowiedział Tylko Isabel go w ten sposób pytała o takie rzeczy i jej też nigdy nie odpowiadał. Musiał być silny. Nie mógł dać po sobie poznać, że jest słaby i że ból ma nad nim przewagę.
Tego też nienawidził.
The hate you feel won't go away you're all programmed to
feel this way to live another day within a world
That loves to suffer
Michael zerknął na nią i zauważył, że jej oczy powiększają się a nuty szoku zaczynają igrać w jej tęczówkach. Momentalnie zerwała się z miejsca i wybiegła na zaplecze. Był pewien, że uciekła. Z dala od niego. Bała się, że on jej coś zrobi, że jeśli ona drgnie albo wypowie jeszcze jakieś słowo, to on rzuci się na nią i zabije ją gołymi rękami. Zaklął pod nosem.
Chciał wstać i wyjść. I dalej brnąć gdzieś przez deszcz. Wszystko jedno gdzie by go nogi poniosły. Byle jak najdalej stąd. Nie chciał, żeby juz ktokolwiek się go bał. Nie chciał, żeby wszyscy patrzyli na niego jak na wyrzutka. Nie chciał pytań ani nie chciał dobrych rad. Nie chciał być celem akcji charytatywnych.
Ledwo napiął mięśnie w nogach, aby wstać, drzwi od zaplecza ponownie się rozhuśtały. Drobna brunetka pojawiła się tuż przy nim z apteczką w dłoniach. Nic nie mówiła, nie patrzyła na niego, tylko postawiła apteczkę na blacie i wyciągnęła rękę w jego stronę.
Odsunął się jak oparzony.
Zastygła w bezruchu, a on przyglądał się jej, usiłując zrozumieć o co jej chodzi. Przesunął wzrok w miejsce, w które ona nieustannie się wgapiała. Jego ramię... Nie zauważył ani nie poczuł jak krew przesiąka przez kurtkę, tworząc na niej paskudny wzór. Spojrzał na krew, potem na dziewczynę i na apteczkę. Chciała go opatrzyć. Odsunął się jeszcze bardziej. „Zostaw” warknął.
„Michael” chciała coś powiedzieć, ale on zerwał się na równe nogi, nim zdołała zbliżyć się jeszcze bardziej lub dokończyć to, co zaczęła. „Trzeba to opatrzyć” wymamrotała, wciąż licząc na to, że wróci mu zdrowy rozsądek.
„Daj mi spokój!” praktycznie krzyknął i nim się zorientowała już go nie było.
Deszcz znów schłodził ciało, które przed chwilą udało mu się ogrzać. Zatrzymał się, czując ostry ból w ramieniu. Mógł jeszcze zawrócić. Wiedział, że nie zadawałaby pytań ani nie śmiała się z niego. Mógł zawrócić i jeszcze trochę poczekać, aż przestanie padać. Potrząsnął głową.
Nie.
On nie potrzebował pomocy. Nie chciał pomocy od niej. Bo kim ona właściwie dla niego była?
Nikim.
Była bóstwem Maxa, przyjaciółką Marii, szkolnym geniuszem, kelnerką w Crashdown, kimś kto znał ich tajemnicę. I nikim więcej.
Poszedł przed siebie. Zimne krople rozbijały się o jego skórę, powodując, że wszystko bolało go jeszcze bardziej. Deszcze nie był wstanie jedynie powiększyć jego wewnętrznego cierpienia, które i tak z każdą sekundą tłoczyło w jego żyły smolistą substancję, która nie pozwalała mu normalnie oddychać. Jak zwykle wieczór skończył się dla niego tak samo. Z bólem, ze łzami, z wyrzutami i gniewem. Jak zwykle bał się to zmienić... |
Post został pochwalony 0 razy |
|
|
|
Liveke87
Uczeń
Dołączył: 27 Cze 2005
Posty: 42
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: Nowy Dwór Gdański
|
Wysłany:
Śro 20:47, 13 Lip 2005 |
|
Zaczyna mi się jako tako podobać. Ciekawa jestem co z tego wyjdzie. Na początku rozdziału miałam to zostawić i nieźle sobie po tym pojechać, ale zmieniłam zdanie. Jest nawet fajne. Czekam na kolejną część. |
Post został pochwalony 0 razy |
|
|
|
Nem
Karmelowa Esencja
Dołączył: 30 Cze 2005
Posty: 42
Przeczytał: 0 tematów
|
Wysłany:
Pią 17:26, 19 Sie 2005 |
|
2.
Otworzył oczy. Tak, jednak udało mu się zasnąć tej nocy. Mimo bólu i nieustannego strachu. Strachu o to, że lada chwila wróci jego koszmar, wejdzie tymi drzwiami i znów go stłucze, znów zwyzywa. Ale Hank nie wracał i Michael wciąż niepewny, oddał się w ramiona Morfeusza.
Obudził się po kilku godzinach. Przez chwilę zastanawiało go, gdzie się znajduje. Ale przypomniał to sobie bardzo szybko. Razem ze światłem dnia wpadającym do jego spojówek, do umysłu dotarła świadomość bólu. Siniaki na całym ciele zdawały się ustępować, ale wciąż przypominały o swojej obecności. Dwie pręgi na plecach – efekt kabla – piekły, jakby paliły piekielnym ogniem. No i oczywiście rozcięte ramię. Nie tyle rozcięte, co rozprute. Krew ledwo zakrzepła, więc bał się ruszyć, żeby rana ponownie się nie otworzyła.
A mógł mieć już świetny opatrunek. Gdyby tylko poczekał z ucieczką, az Parker nałoży gazę, bandaż i lekarz jeden wie co jeszcze. Rana by się powoli goiła, a on nie musiałby się przejmować śladami krwi na ubraniu. Tylko, że uciekł nim nawet zdołała się zbliżyć. Był pewien, że czeka go unikanie Maxa, który zapewne szykuje jakiś mądry wykład o tym, że powinien był przyjść do niego, a nie dręczyć Liz. Jego słodką, idealną, nieśmiałą, zahukaną, wymarzoną, mądrą, ludzką, altruistyczną Liz. Michael aż miał mdłości na samą myśl o tym.
Ale przecież obiecała, że nie powie...
Michael prychnął. Był pewien, że powie. Baa, był pewien, że już powiedziała. A on będzie musiał to znieść. Prawdopodobnie zrobi tak, jak zawsze. Wpuści słowa Maxa jednym uchem, a wypuści drugim, może przytaknie, a może będzie milczał.
Bardziej niż tego spotkania, obawiał się jednak wieczora.
Znów będzie musiał tu wrócić. Nie mógł się co dzień włóczyć po ulicach, bo w końcu i tak by wylądował tutaj, tylko byłoby jeszcze gorzej.
Wstał niepewnie, starając się nie ruszać ramieniem. Wyszedł, choć i tak był już spóźniony do szkoły. Nie zależało mu. Szkoła niczego mu nie dawała. Ani potrzebnej wiedzy ani tego wyimaginowanego bezpieczeństwa. Dla niego była tylko mało podejrzanym miejscem spotkań z Maxem i Isabel.
* * *
Max. To on był pierwszym, który podszedł do Michaela. Zaraz za nim pojawiła się Isabel. Michael zdobył się na kwaśny uśmiech, mimo, że pręgi na plecach paliły a ramię sztywniało z bólu. Umysł nie chciał przejąć kontroli nad ciałem, które natrętnie ciągnęło go ku podłodze. Zacisnął pięści i usta. Czekał. Czekał na oświecone myśli Maxa, na histerię Isabel. Ale oni wciąż się uśmiechali. Michael powoli zaczynał się gubić. „Hej Michael” głos Maxa nie był ani odrobinę rozgniewany, chłodny czy gorzki. Czyżby...? Wzrok Michaela przesunął się w drugi koniec korytarza. Drobna brunetka zerkała na niego, a gdy tylko natknęła się na jego spojrzenie, opuściła głowę. Nagła fala ulgi i tryumfu wypłukała wszelkie obawy. Już nie czyżby, już na pewno.
Nie powiedziała mu.
„O mój Boże” jęk Isabel sprowadził go na ziemię. Patrzyła na jego ramię. Nawet nie poczuł, gdy gorąca krew zaczęła spływać gęstym i leniwym potokiem wzdłuż jego ręki. Zmrużył oczy. Nie czuł bólu. Dopiero teraz, kiedy sobie przypomniał o ranie.
Oczy Issy zaczęły wypełniać łzy. Michael jęknął. Właśnie tego nie chciał. Rozpaczy, litości, wyrzutów. One były oznaką słabości. Nie chodziło o to, że Max czy Isabel mieli być silniejsi. O nie! Tu wciąż chodziło o niego i tylko o niego. On musiał być nieugięty, musiał być skałą, murem z kamienia. A ich smutek, ich litość – bał się, że zmiękczą go i pozwoli im się zająć samym sobą. Nie. Tak nie mogło być. Dla ich własnego dobra, musiał to przed nimi ukrywać, musiał udawać, że to nic. Musiał uśmiechać się, gdy do oczu płynęły łzy. Nawet wtedy, gdy ból był tak niewyobrażalny, że chciał krzyczeć.
Teraz też chciał krzyczeć, chciał płakać, chciał się skulić. Zacisnął mocniej pięści, co spowodowało wytoczenie kolejnych kropel krwi. Odsunął się i rzucił krótkie „To nic”. Może dla nich już umierał, ale we własnym umyśle likwidował możliwość jakiejkolwiek słabości i niedyspozycji. Poczuł ciepło wokół rany. I już jej nie było. „To było głupie” mruknął i spojrzał na Maxa, który najwyraźniej czekał na pochwałę, na to, że Michael go będzie z wdzięcznością całował po rękach. Ale i tak nigdy by się tego nie doczekał. „Chciałem pomóc” Michael nawet nie drgnął. „Jesteśmy na szkolnym korytarzu” wycedził zimno. Wciąż wpatrywał się w ranę, zastanawiając czy mógłby ją jakoś przywrócić. To mu właśnie miało przypominać o tym, co ich czeka jeśli nie będzie czujny. Dawało także pewną dogodność, motywowało. Wyleczenie rany w tak prosty sposób mogłoby go rozkojarzyć. Tak sobie wszystko tłumaczył. W jakiś sposób satysfakcjonowały go rozżarzone pręgi na plecach. Ich Max nie mógł dostrzec a Isabel opłakać. Już nie mogli go zmiękczyć ani osłabić jego czujności. W myśli dziękował Bogu, że Parker nic nie powiedziała. To mogłoby oznaczać tylko jego całkowitą klęskę.
On nie chciał pomocy. Tak mu się przynajmniej wydawało. Teraz... Tak, w tej chwili nie potrzebował i nie chciał czyjejkolwiek pomocy. Ale zeszłego wieczoru o nią błagał. Może nie słowami, a jednak wystarczyło na niego spojrzeć, żeby zrozumieć. Przeczuwał, że i tego wieczoru znów się załamie.
This is the first day of my last days
Built it up now take it apart
Climbed up real high now fall down real far
No need for me to stay
Zabolało. Całe ciało. Jakby już czuł pięści, kable, noże, zapalniczki, wszystko co mogło sprawić ból fizyczny. A ten ból pociągnąłby za sobą psychikę. Zacisnął na chwilę powieki, żeby odegnać krwawy obraz z umysłu.
* * *
Chciał to zignorować. Powrócił wzrokiem na ścianę, próbował nawet zająć się bólem pleców. Ale pukanie było zbyt natarczywe. Zaklinając pod nosem, szarpnął drzwi. Gdy zobaczył postać na progu, pożałował, że nie popełnił harakiri.
Naprawdę często miał ochotę wyręczyć Kanka i samemu sobie wbić coś w żołądek czy przejechać czymś ostrym po żyłach. To było jego drugie podejście w takich sytuacjach. Najpierw krew w nim wrzała, oczy piekły od łez, gorzka ślina kusiła wymioty, syczał z bólu nad maltretowanym naskórkiem. I wtedy miał ochotę zabić. Zabić Hanka, zabić człowieka. Z ta myślą pojawiała się złość i nienawiść do samego siebie. I następowała chęć samobójstwa lub ucieczki.
Śmierci się bał.
Wybierał ucieczkę.
W obliczu gościa też chętnie by uciekł.
Bo co miał robić, gdy na jego progu stała Liz Parker?
* * *
Ramię zapiekło jak zeszłego wieczora, gdy tylko powstała rana. Ale szczypanie szybko minęło wraz ze świadomością o tym, że został wyleczony. Zamrugał i jeszcze raz spojrzał na stojącą na progu dziewczynę. Mógł śmiało stwierdzić, że już sama żałowała tej decyzji i najchętniej by uciekła. Ale nim to zrobi, on chciał wiedzieć dlaczego tu przyszła. Nic nie mógł poradzić na własną ciekawość. „Co tu robisz?” dziewczyna aż podskoczyła. Przewrócił oczami, przypominając sobie, że się go boi. On się nie bał. Niczego.
Niczego oprócz tego, że straci Isabel i Maxa. To był jego jedyny strach. Zacisnął wargi. Nie jedyny... Bał się tego, że za chwilę wróci pijany Hank i znów zacznie się jego codzienne piekło, znów poczuje smak krwi i nie będzie mógł rano wstać. A Parker bała się jego. I to przerażało go z każdą sekundą, gdy o tym myślał. Nie chciał, żeby się go ktoś musiał bać, ktoś poza wrogami. Nie chciał być jak Hank.
Cichy szept ściągnął na siebie jego uwagę. Mamrotała. Jej wzrok był wbity w jego buty, a usta nerwowo coś szeptały. W końcu wyłapał „Ja... tylko chciałam...” Przewrócił oczami i z niecierpliwością jęknął „Co?” Momentalnie jej wzrok padł na jego twarz.
„Jestes przyjacielem Maxa. Chciałam się dowiedzieć jak ramię. Czy rana dalej krwawi” jej słowa spadały na niego jak grad.
Przyjaciel Maxa. Lekko się uśmiechnął na myśl o tym dziwnym, jedynym podobieństwie, które dostrzegał między nią a sobą – oboje patrzyli przez pryzmat Maxa. On dla niej był tylko JEGO przyjacielem, ona dla niego tylko JEGO dziewczyną. Z drugiej strony czuł się jak pacjent, któremu pielęgniarka źle założyła opatrunek i teraz chciała się odwdzięczyć. Ale to z jego winy nie pomogła mu. On na to nie pozwolił, uciekł. A mimo to była tu, żeby zapytać czy ramię nie krwawi. W ułamku sekundy przez jego umysł przebiegła myśl, że przysłał ją Max. „Nie krwawi. Max ją wyleczył” odpowiedział zimno i sięgnął po drzwi żeby je zamknąć. O tak, był w stanie zamknąć jej drzwi przed nosem i nawet się tym nie przejąć. Cofnęła się o krok, rozumiejąc jego zamiar. Nie rozumiał istot, które nazywano kobietami. Każda z nich była tak skrajnie inna. Gdyby chciał zatrzasnąć drzwi przed nosem Isabel, na pewno by za to nieźle zarobił, a potem oboje by o tym zapomnieli. Maria by zrobiła mu awanturę, wylała morze łez i przypominała mu jego znieczulicę przez jakieś dwa miesiące. A Parker się odsuwała bez słowa.
W głowie mu się zakręciło. Za dużo myślenia na niepotrzebne tematy. Już nawet zapomniał o bólu pleców. Zacisnął palce na klamce, napinając mięśnie i przywracając wspomnienie rany na ramieniu. A przecież coś czego nie ma, nie powinno boleć. Spojrzał na miejsce, w którym przed chwilą stała Liz. Już jej tam nie było. Widział tylko jej plecy i malejąca z każdą chwilą postać. Poczuł nagłe zimno. Jakby Parker zabrała ze sobą całe ciepło. Nawet kolory dokoła wyblakły i powróciły do rzeczywistych. Jego zmysły stanęły na baczność, gdy tylko usłyszał hałas dobiegający z oddali. Znajomy hałas.
Zamarł, napinając całe ciało jak kot, który szykuje się do skoku. Krew zaczęła krążyć przeraźliwie szybko, serce biło przyspieszonym tempem, wzrok się zamglił i oderwał od znikającej za bramą brunetki.
Teraz świat zanikał. Ustępował miejsca nadchodzącemu koszmarowi.
Zza rogu wyłonił się największy potwór, który stanowił jedyny strach Michaela. Hank powoli toczył się w stronę przyczepy. Z każdym jego krokiem ciało chłopaka umierało, choć nie mogło pozbyć się świadomości życia. Umysł szukał bezradnie drogi ucieczki. Ale nawet gdyby ją znalazł, nogi Michaela zrosły się na stałe z ziemią i nie był w stanie nawet drgnąć. Już tu na progu czuł odurzający zapach nadmiernej dawki alkoholu. Przyćmił jego zmysł samozachowawczy, zmuszając uległe ciało do cofnięcia się w głąb pomieszczenia. Znów czuł się jak mały, dziesięcioletni chłopiec, który czeka na cios jak na gilotynę. Najchętniej skuliłby się w ciemnym kącie i modlił o to, by Hank zasnął albo go nie zauważył. Teraz nie dało się go nie zauważyć. Pijany mężczyzna dostrzegł go z daleka i z morderczym uśmiechem, przepełniony wiedzą o swojej władzy i sile, zbliżał się, wołając Michaela.
Ciało przeszedł dreszcz. Wszystkie siniaki i rany, nawet te najdrobniejsze zadrapania, zaczęły ze zdwojonym bólem wzywać pomocy. Zupełnie jakby właśnie mu je zadano. Gdy Hank znalazł się na progu, Michael miał wrażenie, że ktoś posypał mu te rany solą. Jątrzyły się, krwawiły, sączyły do wnętrza bakterie, które nie pozwalały mu się skupić.
Odzyskał przytomność, gdy ostry ból między żebrami był zbyt silny do zignorowania. Był silniejszy od mężczyzny, górował nad nim, zwłaszcza gdy ten był pijany. Ale strach i przyzwyczajenie do słabości były obezwładniające. Nie umiał powstrzymać kolejnego ciosu. Mógł się tylko uchylać. W głowie mu huczało tak głośno, że nie słyszał kolejnych wyzwiska padających pod jego adresem.
I cisza.
Potwór najwyraźniej znudzony lub zmęczony walnął się na kanapę, nie zwracając uwagi na Michaela, który zwinięty w kłębek siedział na podłodze. Było mu gorąco od sińców i smaku własnej krwi. Musiał oddychać, chociaż miał wrażenie, że coś ściska mu płuca. Wstał, starając się nie stracić równowagi. Nie patrzył w stronę Hanka, nie chciał go oglądać, wolał zapomnieć twarz kata. Jego prawa ręka oplatała brzuch, jakby to miało w jakiś sposób wyleczyć sińce i ochronić mięśnie przed dalszymi ewentualnymi atakami. Powoli krew zaczynała powracać do koryt żył, a myśli toczyły się w odległym kierunku, jak najdalej stąd.
Kiedy zimny wiatr otarł pot z twarzy, Michael odetchnął z ulgą. Znów na kilka chwil był wolny. Pomyślał, że gdyby tylko wyszedł trochę wcześniej, to może tej nocy nawet by się nie natknął na Hanka. I błyskawicznie pojawiła się inna myśl. Gdyby nie jego bezczelność i obojętność, Hank trafiłby na Liz. Michael aż się wzdrygnął na samą mysl o tym. Nie umiałaby jej bronić. Wmawiał sobie, że musi ich wszystkich chronić, wszystkich, którzy wiedzą, ale w obliczu tak ogromnego strachu stałby tylko z boku i się przyglądał. Ołowiane myśli i nienawiść do samego siebie szybko powróciły. Stawały się coraz głośniejsze i bardziej natarczywe z każdym jego kolejnym krokiem. Dopiero, gdy znalazł się na pustoszejących ulicach Roswell, mógł nabrać głeboko powietrza i bez celu włóczyć się.
I robił to godzinami, omijając wszelkie miejsca, w których możliwe było spotkanie kogoś znajomego. Nie mogli go widzieć w tym stanie, chociaż i tak wyglądał dużo lepiej niż ostatnio. Teraz było w nim więcej nienawiści i gniewu niż strachu i bólu. Tylko gorzki smak krwi i ścisk w trzewiach uparcie przypominały mu co zaszło. A gdy tylko myśli powracały do miejsca, w którym się dusił jakby miał klaustrofobię i do kata, który zabijał go, powoli smakując się jego cierpieniem, wtedy znów zaczynały piec go oczy. Ale nie uronił już ani jednej łzy. Mijał kolejne domy, w których bezimienne rodziny siedziały wspólnie i śmiały się, nie rozumiejąc własnego szczęścia i nie interesując się tym, co się rozgrywa poza granicami ich bajkowego świata. Łzy coraz natrętniej wdzierały się pod powieki. Ale szybciej niż słone kropelki rozpaczy, spadły zimne krople deszczu.
Why does it always rain on me?
Even when the sun is shining
I can't avoid the lightning
Oh, where did the blue skies go?
And why is it raining so?
It's so cold
I can't sleep tonight
Everybody saying everything's alright
Still I can't close my eyes
Michael jęknął. Deszcz. Znów. Drugi wieczór z kolei. Tylko jemu mogło się coś takiego przytrafić – druga noc pod rząd, gdy padało. Druga noc pod rząd, gdy nie spał w domu. Druga noc pod rząd, gdy bolało i nie mogło przestać.
Juz dawno zauważył, że gdy chodzi, ból narasta. Ale nie umiał siedzieć tam, pod jednym dachem z oprawcą. Wolał potęgować złość i cierpienie. Nawet jesli miał przy tym moknąć.
Zatrzymał się na rozwidleniu drogi. Jego stopy już z przyzwyczajenia skierowały się w lewo, ale powstrzymywał się przed dalszym marszem w tamtą stronę. Zmrużył oczy, mocniej zaciskając ramiona wokół siebie. Krople deszczu rozmazywały widok. Kilka kroków i stanąłby tam, gdzie wczoraj. Niczym koszmarne deja vu. Zmarznięty, przemoczony, obolały. I znów z nadzieją by czekał, z błyskiem w oku, z rozchylonymi ustami, gotowymi podziękować. Miał przeczucie, że tym razem szybka szybko by się uniosła, a jasna dłoń z troską ogrzała rany. Tylko, że on wciąż się bał. Bał się już sparzyć, nie chciał, żeby do bólu fizycznego doszedł jeszcze ten dziwny ból w klatce piersiowej. Zamrugał, odrywając wzrok od uliczki i przenosząc go w drugą stronę. Tam też nie miał po co iść. Ale nie chciał wracać. Nogi same ruszyły, pozostawiając umysł i racjonalne myśli daleko w tyle. Teraz liczył się tylko ten piekielny daszek...
To miejsce jakby czekało na niego. Kontener na śmieci stał tak, jak pozostawił go wczoraj. Przeczuwał, że jeśli tak dalej pójdzie, to będzie mógł tu przybić tabliczkę ze swoim imieniem i nazwiskiem.
Ledwo poczuł ścianę pod plecami, ledwo odetchnął, że deszcze nie pada wprost na niego, a drzwi skrzypnęły. Cisza, czyjeś kroki i ponowne skrzypnięcie drzwi. Michael miał nadzieję, że sobie poszła, nie przejmując się nim. Chciał zostać sam ze swoimi zaprzyjaźnionymi ranami i zimnem, które powoli coraz mniej mu dokuczało. Ale drzwi ponownie się otworzyły a białe tenisówki pojawiły się tuż przed nim. Jakiś cień przysłonił mgliste światło latartni w zaułku. Nie uniósł wzroku, nie odezwał się, chciał ją zignorować. Nim się zorientował, wcisnęła mu coś w dłoń. Przyjemne ciepło ogrzało jego skórę, a zapach zawirował w jego nosie. Kawa. Plastikowy kubek pełen gorącej kawy. Bez słowa napił się. Początkowo rany zapiekły niczym polane octem, a potem zamilkły, jakby się zagoiły. Nie podziękował. Nie dlatego, że nie chciał. Bardzo chciał podziękować, tylko innej osobie...
Szmer oderwał jego wzrok od kubka. Drobna postać osunęła się w dół i usiadła obok niego. W lewej dłoni ściskała parasol, który dawał o wiele więcej niż prowizoryczny daszek. W prawej ręce miała swój kubek z kawą. Nic nie mówiła. Chwilowo... Zastanawiało go dlaczego to robi. Tylko dlatego, że był przyjacielem Maxa? Podobało mu się jedno, że nie zadawała pytań i nic nie mówiła Maxowi czy Isabel.
„Masz zamiar tu zamieszkać?” jej głos był wciąż niesmiały, ale bardziej zrelaksowany i ciepły. Michael aż na nią spojrzał. Czyżby Liz Parker właśnie zażartowała? Jej ciepłe oczy niepewnie uniosły się w jego stronę, a na ustach zadrgał nieśmiały uśmiech. Przez chwilę zapomniał, że pada, że boli, że powinien uciec. Było mu ciepło. Tak ciepło jak jeszcze nigdy. Nie tylko na ciele, ale i tam w środku.
Przecież zdarza się
Że największy żar
Ciska wulkan co
Niby dawno zmarł
Pól spalonych skraj
Więcej zrodzi zbóż
Niż zielony maj
W czas wiosennych burz
Gdy księżyca cierń
Lśni na nieba tle
A z czerwienią czerń
Nie chcą złączyć się
Nie opuszczaj mnie
Zamrugał. Odwrócił twarz, wbijając wzrok w deszcz. Przechylił kubek, wypijając kawę do końca. Wstał i wygramolił się spod daszku. Cisnął plastik w kontener i zniknął za zakrętem głównej ulicy, pozwalając by deszcz spłukał wspomnienie sprzed kilku sekund. |
Post został pochwalony 0 razy |
|
|
|
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB
© 2001, 2002 phpBB Group :: FI Theme ::
Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
|