Medea
Mugol
Dołączył: 25 Sie 2005
Posty: 7
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: Zabrze
|
Wysłany:
Czw 23:50, 25 Sie 2005 |
|
Jest to tekst zaprawiony w bojach, gdyż został wystawiony do pojedynku na pióra na moim macierzystym forum Mirriel. Przegrał zaledwie siedmioma punktami z fanfikiem Semele, postanowiłam więc umieścić go do waszej oceny tutaj. Miłej lektury!
PERSPEKTYWA HORYZONTALNA
czyli dzień z życia Merlina
Znów pod kołdrą. Dlaczego ten tępak zawsze musi zabierać mnie ze sobą do łóżka?! Nie znoszę tego! Jest tam ciemno, duszno i generalnie klimat nie sprzyja mojej cerze.
Tak, to prawda, lata świetności mam już dawno za sobą, ale wciąż muszę o siebie dbać, czyż nie?
Pamiętam, jakby to było dziś. Byłem piękny, młody i długi. Teraz niewiele już ze mnie zostało. Krótki, nieciekawy patyczek, w dodatku w rękach największego na świecie kretyna. Mój pierwotny właściciel zapewne dostałby zawału, gdyby dowiedział się, do kogo trafiłem. Na szczęście jednak już dawno gdzieś mu się znikło, więc perspektywa zawału raczej go nie przeraża.
Tak, jestem różdżką. A właściwie różdżkiem. Chcą mnie sfeminizować, a ja im takiego! W końcu kiedyś byłem cedrem, pięknym i wysokim cedrem… A poza tym mewa to też nie zawsze samica, prawda? No.
Byłem różdżkiem Wielkiego Merlina. To był dopiero prestiż! Uczestniczyłem w kształtowaniu się świata czarodziejów. Zaszczyt, prawdziwy zaszczyt.
Merlin – to był ktoś! Jego wiedza była tak rozległa, że przyćmiewał nią wszystkich mędrców, których spotykał na swojej drodze. Był dobrym właścicielem – regularnie czyścił mnie i polerował.
Ech, na starość robię się sentymentalny. Cóż jednak poradzić, skoro nikt już o mnie nie pamięta. A przecież kształtowałem wizerunek dzisiejszego świata!
Teraz znów jestem tylko kawałkiem drewna i nie mogę nawet wykorzystać całego swojego potencjału, bo mój właściciel ma do magii, ujmując to wyjątkowo delikatnie, dwie lewe ręce.
Ach, c'est la vie!
Oho! Chyba wstaje…
Cholercia! Znów mnie upuścił. Nie no, ja piszę wymówienie. W takich warunkach nie da się pracować!
— Oj, wybacz. Nie chciałem.
I co mi z tego, że nie chciał?! Och, jak ja go nie znoszę! NIENAWIDZĘ!
— Merlin, wstawaj wreszcie. Zaraz będzie śniadanie!
Merlin… Phi! Jest niegodny tego imienia! Gdybym tylko dorwał jego matkę, zrobiłbym jej niemałe kuku! Co z tego, że jest jakąś tam prapraprawnuczką prawdziwego Merlina?! Mogłaby chociaż nie kalać czci tak wielkiego czarodzieja!
Ach, gdyby tylko wiedział, co z jego potomstwa wyjdzie! Fakt, za dużo balował, a ten jego substytut viagry…
Cii! O tym się nie mówi!
A powiadają, że różdżki nie mają sumienia, o lojalności już nie wspominając…
W każdym razie powinien lepiej dobierać partnerki. Tak swoją drogą – przez jedną taką skończył uwięziony w pniu drzewa. Tak przynajmniej głosi legenda, ale ja z reguły nie wierzę w legendy, bo według legend Merlin jest postacią legendarną, a przecież nie jest… A zresztą nieważne…
— No i jak, różdżko? Kolejny piękny dzień! — stwierdza Merlin, przeciągając się.
Czemu on do mnie rozmawia?! Toż to imbecyl patentowany, gada z kawałkiem drewna! Mamusiu, wariat! Ja się go boję!
A propos – ciekawe, gdzie teraz jest mamusia. Słyszałem, że dostała niezłą fuchę i wykłada… podłogę gabinetu Ministra Magii.
— Chodźmy lepiej na śniadanie. Głodny jestem.
Jakby chcąc udowodnić słowa właściciela, jego żołądek wydaje z siebie głośny warkot. To nie jest nawet burczenie. To warkot, jakby żołądek rogogona węgierskiego próbował przetrawić nafaszerowaną siarką owieczkę, a szło mu to bardzo opornie, bo w międzyczasie byłby łechtany klingą miecza przez dzielnego rycerza, który to chciałby uwolnić piękną księżniczkę, którą to ów smok uwięził w jaskini, która to… A zresztą nieważne.
Kładzie mnie na szafce i zaczyna krzątać się po dormitorium w poszukiwaniu względnie czystych ubrań.
O raju! On się rozbiera! Odwrócić mnie! Odwrócić! No to chociaż zamknąć oczy! Cholercia! Ja nie mam oczu! To w jaki sposób widzę? Hm… Kwestia do rozpatrzenia przy najbliższej okazji…
Nie, odejdź, wyjdź!
NIEEE!
Przeżyłem szok. Za każdym razem tak samo szokujący. Może to dlatego, że za każdym razem ma więcej kilogramów… Już i tak wygląda jak słoń, boję się, że wkrótce mnie połamie w czasie snu. To zresztą nie jest wcale taka straszna perspektywa. Należy mi się emerytura…
Ty, stary! Jeszcze krawat! Tak, tak, ten żółto-czarny. Grzeczny chłopczyk.
— Uch, czy ja jestem gruby? — pyta swojego odbicia w lustrze.
Nie, nie jesteś. Tylko proszę, ściągnij sweter z łóżka, bo skrzaty nie zauważą pościeli, a ponoć mają dziś zmieniać…
Idziemy do Wielkiej Sali. Tam zje śniadanie. Mam nadzieję, że przywieźli to wzmocnione tytanem krzesło, bo znów będzie musiał siedzieć na podłodze, a wtedy czasami zdarza mi się nieprzyjemnie wbić w jego sadełko.
Cóż to tak gwarno dzisiaj? Co się tu dzieje? Na Merlina!
Nie do ciebie mówię, kretynie.
To jest róż! RÓŻ! Moje oczy!
No dobra, naprawdę muszę pomyśleć, jak to z tymi moimi oczami jest. Ale na takie rozmyślania natury egzystencjalnej trzeba czasu, a ja go chwilowo nie mam, bo moje wyimaginowane oczy wbijają mi się do wyimaginowanego mózgu porażone różem i czerwienią błyskającymi obficie ze wszystkich stron.
— WALENTYNKI! — wykrzykuje jakiś Puchon, zresztą jeden z niewielu, który nie uważa Merlina za abstrakcyjną rzeźbę artysty inspirowanego kulą.
Uch, te amorki są kiczowate, ale cóż poradzić, skoro dyrektorem jest tu Dumbledore, który ma szaty w serduszka.
Nie lubię Walentynek. Chociaż może to całkiem niezła okazja, żeby wysłać liścik tej ślicznej mahoniowej różdżce jednej z Gryfonek? Wiem, mam już swoje lata, ale zgadnijcie, czym Merlin Właściwy mieszał składniki tej swojej viagry...
— Ojej, jakie ładne!
Merlin rozpływa się właśnie nad brokatem, którym został hojnie obrzucony przez jednego z amorków. No cóż, teraz wygląda jak brokatowa locha w ciąży.
— Co mamy pierwsze? — pyta Merlin siedzącego obok (choć to zależy, czy liczyć od głowy, czy od ciała, bo jeśli od tego pierwszego, to nie tak całkiem obok) Fearghala. Rajusiu, co za imię! No dobra, przyznajmy to sobie — Merlin też nie jest wybitne, ale Fearghal?!
— Chyba eliksiry.
— Aha.
Ależ on jest szalenie elokwentny!
Lubię lekcje eliksirów. Leżę sobie spokojnie na ławce i nie muszę być częścią jego niepowodzeń. Poza tym bywa śmiesznie, zwłaszcza, że Snape uwielbia się nad nim pastwić.
Powinienem się kajać za to, jak jestem wobec niego nielojalny, ale co mi tam!
Uwaga, toczymy się! Znaczy, on się toczy do lochów, a ja siedzę sobie w jego kieszeni. Dzięki Merlinowi, przynajmniej trzyma mnie zawsze tak, że wszystko widzę.
Oho, Snape coś dziś nie w humorze. Chyba dobija go róż i cała ta atmosfera. To pewnie dlatego nie był na śniadaniu.
— Będziemy dziś warzyć Eliksir Zauroczenia — mówi przez zaciśnięte zęby. — Na specjalne polecenie dyrektora Dumbledore’a — dodaje po chwili z niesmakiem. — Czy ktoś wie cokolwiek na ten temat?
Na temat eliksiru czy Dumbledore’a?
Rękę podnosi jakaś blondwłosa Krukonka. Czy to nie jest przypadkiem oksymoron?
— Tak, Smith?
— Eliksir Zauroczenia to taki eliksir, który powoduje kilkuminutowe uczucie miłości wobec osoby, którą zobaczy się zaraz po jego wypiciu. Nie jest to jednak uczucie bezwarunkowe, to znaczy nie można zakochać się w osobie, której na co dzień w ogóle się nie lubi.
Aha. Jednak chodziło o eliksir…
— Dobrze. Ravenclaw otrzymuje trzy punkty.
Jakiż on hojny! Krukonka wygląda jednak na zadowoloną, co jednoznacznie świadczy o tym, że z reguły nie bywa bardziej szczodry.
— Składniki są na tablicy. — Machnięcie różdżką. — Macie czterdzieści minut.
Co tam jest? Starte płatki róży, jakieś larwy, owady, krew gryzka rudego… Czego?!
Dobra, nieważne.
Merlin na razie zdołał rozetrzeć płatki róży, które notabene już były roztarte. Widocznie uznał, że jak będą miały konsystencję mąki, to lepiej zadziałają. O! Udało mu się nawet oddzielić pancerzyk żuka koralowego bez rozgniecenia go! No jestem dumny!
Czekajcie, coś tu jest nie tak. To mu chyba wychodzi!
Ej, co on tak mruga? Wpadło mu coś? Na kogo on patrzy?
Merlin, na Merlina! Tyś się zakochał! Mordo ty moja, niech cię uściskam!
Coś jednak czuję, że nici z eliksiru, bo ta cała Smith nie zwraca na ciebie żadnej uwagi. A poza tym ciekawe, jak jej go podasz. „Przepraszam, ale chciałbym, żebyś się we mnie zakochała. To może chlapniemy sobie bruderszafta?”.
Wybacz stary, ale to chyba nie przejdzie.
Powoli kończą. Co prawda eliksir Merlina jest trochę bardziej fioletowy niż różowy, ale przynajmniej nie dymi, ani też nie wybuchł, jak to zwykle bywa. Musi mu naprawdę zależeć…
— Walentynka dla profesora Snape’a!
Co ten amorek robi w lochach?! Toż to samobójca jakiś!
Rzuciłem okiem (Wiecie, chyba zaczynam mieć kompleksy w kwestii oczu…) na Snape’a. Jego twarz jest tak wykrzywiona ze złości, że całkowicie zniekształciły mu się rysy twarzy. Wygląda jak dziewięćdziesięcioletni staruszek, który oblał się wrzątkiem, wobec czego ma porażony nerw twarzowy. Jednym słowem — makabrycznie.
— Wynocha — cedzi przez zaciśnięte zęby. Znowu. Facet ma chyba szczękościsk!
Amorek niewiele sobie robi z jego słów. Pląsa w powietrzu wokół ławek, wyśpiewując jakąś serenadę na cześć Mistrza Eliksirów, podczas gdy sam zainteresowany robi się purpurowy na twarzy.
— Incendio!
Skrzydełka kupidynka uroczo sobie płoną.
— Ratunku, ja się palę, ja się palę!
— Już cię ratuję! — wrzeszczy bohatersko Merlin i chwyta za swój kociołek.
Chlust!
Amorek pada na ziemię oszołomiony, po chwili jednak wstaje i otrzepuje się.
— Mój wybawco! Jestem ci dozgonnie wdzięczny!
Merlin wygląda na przerażonego, gdy amorek podbiega do niego i zaczyna go obściskiwać. Cała klasa wybucha śmiechem, ja zresztą też, choć jako różdżek tego także niby nie potrafię.
— Widzę, że znów nie masz czego oddać do oceny. — Twarz Snape’a wykrzywia szyderczy uśmiech. — Jednakże biorąc pod uwagę fakt, że twój nowy kolega wydaje się szczególnie tobą zauroczony, dostajesz P.
Merlin uśmiecha się szeroko na wieść o ocenie, ale kupidynek szybko przypomina mu o sobie, gładząc namiętnie jego łydkę, więc żałosna mina powraca.
Przez większość dnia Merlin stara się uciec od amorka, który wyśpiewuje pieśni na jego cześć pod drzwiami klasy do transmutacji albo pod oknem jego dormitorium. Na szczęście mój właściciel jest już przyzwyczajony, że wszyscy się z niego wyśmiewają, więc to jedno nie sprawia mu żadnej różnicy.
Obiad. Powoli zaczynam się irytować tym małym stworem. Chyba będę musiał przejąć sprawy w swoje ręce (niech nikt nawet się nie odzywa, sam doskonale wiem, że nie mam rąk!) i gdzieś toto zamknąć. Problem w tym, że Merlin jest zbyt dobroduszny, żeby mnie użyć przeciw czemukolwiek, co ma oczy.
O kurczaki, znów brokat! Merlin, co żeś za eliksir przygotował?! To miało potrwać chwilkę, a ten już za tobą łazi od paru godzin!
Wychodzimy z Wielkiej Sali. Oczywiście z obstawą w osobie kupidynka.
O! Zbroja! Może jeśli się bardzo skupię, uda mi się ją przewrócić na to małe, co się kręci między nogami Merlina.
Skupiam się, skupiam, skupiam…
— Cześć, Merlin.
— Cz… cz…
No cześć, tępaku, cześć!
— Cześć! — wykrzykuje.
Uch, na szczęście. Lepsze to, niż żeby nic nie powiedział.
— Wiesz, uważam, że to, co zrobiłeś na eliksirach było słodkie.
Trzeba przyznać, że niezła ta jego Smith, choć Krukonka.
No dalej Merlin, odpowiedz!
— S… serio?
— Taak.
O rany, czy ja mam jakieś omamy, czy ta mała zarywa do niego?!
Różdżek! Myśl rozsądnie! Jaka normalna dziewczyna zarywałaby do Merlina?!
No dobra… Trzeba jednak wziąć poprawkę na żądne nowych doświadczeń Krukonki…
— Wiesz, może byśmy się tak przeszli po szkole?
— Ty? Ty ze mną?
Nie, ona i ten amorek albo ona i zbroja. No jasne, że ty z nią!
— Uhm.
Rany, naprawdę porażasz elokwencją…
BUM!
— AŁA!
Juhu! Skupiłem się! Teraz przynajmniej nie będzie nam przeszkadzał…
— A więc chodźmy!
Idziemy korytarzem.
Ach, zakochani! Jakże ćwierkają, jacy są szczęśliwi! Trzymają się za rączkę – czyż to nie słodkie? Aż łezka się w oku kręci! Nawet się Merlin rozmowny zrobił! Co prawda dyskusja na temat ulubionego sosu do hamburgerów nie jest zbyt błyskotliwa, ale na razie jest nienajgorzej…
— Może wejdziemy?
Smith, ty niegrzeczna dziewczynko! Gdzie ty mojego biednego, dziewiczego Merlina zaciągasz?! Do pustej klasy?! A fe! Wstydziłabyś się!
MERLIN! Przywołuję cię do porządku! Jak tak można, dopiero co się poznaliście! Gdyby tylko twoja matka się dowiedziała!
Ej! Nie rzucaj mną!
O rany, nie patrzę, nie patrzę! Odwrócić mnie! Odwrócić się!
Hej, Smith, uważaj! Jak to tak?! Drewnem w drewno rzucać?!
O!
Witaj, ślicznotko. Co taka piękna różdżka jak ty robi o tej porze sama…? |
Post został pochwalony 0 razy |
|